Dziedzictwo – rzecz o współczesnych bardach
Tekst pochodzi z zaprzyjaźnionej strony Alembik RPG. Autorem jest Łukasz Kołodziej. Zapraszamy do lektury.
Tekst z przed mniej więcej roku, jakoś wtedy zaczynałem się trochę poważniej zajmować RPG. Nic nie stracił na aktualności, a nawet zyskał jej jeszcze więcej, zwłaszcza w świetle rozwijającej się Manufaktury.
Ostatnio kumpel (od kartki i butelki, po którą trzeba stać w kolejce…) zaszczepił mi w głowie niebezpieczną myśl, więc jako byt znudzony ponad wszelką miarę jąłem zajmować ową myślą moją mózgownicę aż urodził mi się (nie pierwszy to zresztą mej imaginacji bękart) z tego taki tekst.
Otóż zaczynając od owej myśli (tyleż przerażającej, co fascynującej) – w cywilizowanym społeczeństwie „mistrzowie gry” są de facto ostatnimi gawędziarzami.Myślę, że każda (lub prawie każda) kultura tego świata w jakimś okresie miała tych, co wędrując snuli swoje opowieści tym, którzy by chcieli ich posłuchać. Byli bardowie w Walii i filidowie Irlandii, trubadurzy i truwerzy we Francji, minstrele w Belgii, minnesingerzy i meistersingerzy w Niemczech, skaldowie w Norwegii, miała w końcu i Polska swoich rybałtów, w czasach antyku i wśród kultur pierwotnych mądrość w formie fabularyzowanych dykteryjek i pieśni przekazywali kapłani, szamani i wieszczkowie – zawsze był ktoś, kto potrafił snuć opowieść, mało tego – snuć ją tak, żeby nie tylko chciało się jej słuchać, ale więcej – nie ważne jak byłaby nieprawdopodobna, chciało się dać jej wiarę..! Nawet zwyczajna mamka znać musiała baśnie i legendy, umieć wymyślić nowe i tak zmienić stare, aby każdemu dziecku cośtam się w nich spodobało…
A potem przyszła książka, kult słowa pisanego, drukowanego, w końcu wyświetlanego na monitorze, po drodze wyłoniła się historia obrazkowa, animowana (bo animacja, moi państwo, wyprzedza film „live” o ładnych parę oczek, nie ma zmiłuj), w końcu film, film trójwymiarowy, nawet gra komputerowa (której przeznaczeniem jest stać się ostatecznie filmem interaktywnym) – wszystko wydrukowane, nagrane, sfilmowane, oskryptowane i podane w jedynej słusznej, prekonstruowanej wersji, zgodnej z gustami ogółu (a przynajmniej ogółu zainteresowanych)… Gdzieś w tej pogoni za lepszością jutra zawód wędrownego gawędziarza umarł, śmiercią tyleż tragiczną, co naturalną, wyparty z krwiobiegu społeczeństwa przez ogólny dostęp do setek czy tysięcy historii zgromadzonych w kinach, bibliotekach oraz w internecie. Gotowych, powstałych bez udziału widza historii… Wbrew bowiem temu, co się mówi o filmach czy książkach, osobisty kontakt twórcy/aktora/recytatora z widzem/słuchaczem/czytelnikiem nie zachodzi – aktor gra do ściany milczących twarzy albo wręcz do ściany studia filmowego, pisarz pisze dla siebie, albo dla zdefiniowanego przez marketingowców czytelnika – klienta. Kontakt opowiadającego ze słuchaczem, ich wzajemne oddziaływanie na siebie, tango emocji, kiedy bajarz myśli – co dalej, wysila wyobraźnię by utrzymać wątłą nić pomiędzy swoimi słowami a uwagą siedzącego tuż obok słuchacza, który wybałuszając oczy ze zdziwienia słucha, słucha, jakby te wszystkie duby i bajania wydarzyły się tuż obok – to wszystko zniknęło, odchodząc w przeszłość razem z bardem, skaldem, lirą, lutnią i fikuśnym kapeluszem.
Co pozostało? My. Znaczy się – mistrzowie gry. Duże to słowa i kawał dziedzictwa kładę dziś na nasze wąskie barki, kawał historii, odpowiedzialność za przeszłość i przyszłość, bo fach opowiadacza baśni zamiera. Kto dzisiaj siądzie w kącie karczmy, na ławce w parku, na fotelu przed kominkiem i ot – tak, nawet bez książki na kolanach poprowadzi słuchaczy przez las w którym żyje wiedźma aż do szklanej góry, kto będzie miał dość siły i talentu aby przyrosłych do foteli i laptopów ludzi wtłoczyć na pokład kosmicznego statku i zabrać ich ad astra, jeśli nie dobry mistrz podziemi? Kto poprowadzi tę historię tak, by każdy znalazł coś dla siebie i by przez długie lata potem wśród słuchaczy panowała zgoda, że była to historia wielka, którą godnie jest pamiętać i powtarzać innym? I nie o mechanikę rzecz się tu rozbija, nie o świat spisany w pięciu czy dziesięciu podręcznikach, ale o talent właśnie, o fantazję, o umiejętność żonglowania słowem, porwania słuchających z sobą w świat dziwny i niezwykły, rozpalenia w nim zamiłowania do opowieści, otworzenia mu oczu na to co się dzieje tu – bliziutko, niedaleko, za siedmioma górami, za siedmioma lasami…
A wniosek z tego wszystkiego? Szkolić siebie i innych, nowych, młodych mistrzów, niech słuchają i opowiadają, ćwicząc wyobraźnię, bo „mistrzowanie” to więcej niż rozrywka – to tradycja, która nie powinna i nie może zginąć . Bo opowieść musi trwać. Bo ludzie zawsze będą potrzebować skrzydeł i zawsze będą chcieć, aby cudze skrzydła ich porwały tam, gdzie samemu niepodobna dojść ani dopłynąć, bo można tam jedynie dolecieć. Bo bajarze są po to, żeby maluczkich uczyć latać.